Robinsonada, to samotna podróż w poszukiwaniu przygód, lub opowieść o takiej podróży. Na stronie ziemialubaczowska.pl będziemy publikować opowieści pasjonata tego typu wypraw na Ziemi Lubaczowskiej, który dołączył do naszej ekipy. Grzegorz, to pasjonat regionu a szczególnie kamieniarki bruśnieńskiej, co widać w tej opowieści. Zapraszamy do lektury i oglądania.

 

Spotkałem się z Piotrem w lecie w Horyńcu na cappuccino w pensjonacie Hagi, przyjechał, bo realizował projekt dla Lasów, związany z inwentaryzacją różnorodnych obiektów w lesie, w tym kamiennych krzyży, które akurat sam inwentaryzowałem też. Dowiedziałem się od niego, że znalazł kamienny krzyż nieopodal Potoku Jaworowskiego, na który ja nie trafiłem. Niedługo potem przesłał mi namiary. Dopiero teraz w zimie postanowiłem ruszyć na robinsonadę, mając na celu odnalezienie tego krzyża, ukrytego bardzo głęboko w lesie.

Wyruszyłem z Horyńca-Zdroju przez Wólkę Horyniecką, gdzie postanowiłem zobaczyć jak miewa się najstarsza drewniana chata w regionie, na dodatek jeszcze kryta strzechą. Niestety powoli się już wali. Ale na szczęście w środku została podparta stemplami, stąd tylko dach się rozkraczył.

Kolejny przystanek to Huta Kryształowa i gorzelnia dworska, to jedyny tego typu budynek w regionie. Oczywiście postanowiłem zajrzeć do piwnic, skoro były otwarte 😀 Celowość ujęcia na zdjęciu starej opony chyba zrozumie tylko jedna osoba 😉

Kolejnym moim celem było Podlesie, gdzie najlepiej zachowały się ślady osadnictwa niemieckiego na Ziemi Lubaczowskiej. Jest tam zbór, który obecnie pełni rolę kościoła, odnowiona pastorówka i dzwonnica, oraz ciekawy ewangelicki cmentarz. Odwiedzenie tego miejsca jest wręcz przymusowe, jeżeli jest się w okolicy.

Oprócz Potoku Jaworowskiego, głównym celem robinsonady był też kirkut w Lubaczowie. To niezwykła nekropolia, chyba cudem ocalało tutaj ponad 1600 macew, bowiem Niemcy celowo niszczyli ślady po Żydach. Celem było oczywiście drzewo, które zjada macewy, trafiłem tym razem fotkę, z której jestem zadowolony!

Jedziemy dalej, zatrzymujemy się w Opace na cerkwisku, szkoda, że opacka cerkiew spłonęła, była by jedną z najpiękniejszych świątyń w regionie ze swoimi kopułami jak kapelusze.

Jadąc w stronę Wielkich Oczu, musiałem zatrzymać się przy kamiennym krzyżu ze Szczutkowa na Prewendach. Rok temu kleiłem go, po tym, jak został zniszczony przez złamaną grubą gałąź, która go rozbiła na 6 kawałków. Nie wiem, czy ludzie, którzy go stawiali ze mną w listopadową deszczową noc przeżyli to jak ja, bo chyba byłem bliski zawału, ale to opowieść na inną okazję (kolorowe ozdoby to inwencja twórcza lokalsów oczywiście).

Ze Szczutkowa, ruszamy na Łukawiec i tam oczywiście do odwiedzenia ciekawa cerkiew. Myślałem, że będzie zamknięta, ale drzwi były tylko splątane łańcuchem, grzech było by nie wejść 🙂 Szkoda, że świątynia spłonęła (została odbudowana oczywiście), brakuje teraz zabytkowego wyposażenia. Niemniej jednak jest to arcyciekawa budowla. Posadowiona została na dębowych klockach! Wejść do niej można przez furtę, która została tutaj przeniesiona z Kobylnicy.

 

W Łukawcu oczywiście warto od razu odwiedzić też drewniany kościół, który ma nietypową dzwonnicę, bo umieszczoną między dwoma wiekowymi dębami. Niezwykle ciekawy widok.

 

Następny przystanek to dawna kolonia niemiecka Fehlbach, czyli obecny Potok Jaworowski. Będzie to jeden z kolejnych punktów do odwiedzenia za jakiś czas, bowiem w środku kościoła są niezwykłe freski, których autorem jest Eugeniusz Mucha. Ponieważ nie ma zbyt dużo czasu, tylko rzucam okiem na kościół i jadę do głównego celu robinsonady, nieznanego mi kamiennego krzyża.

Przed wojną był za wsią Fehlbach folwark Kamienisko, gdzie był gąsior, czyli potocznie nazywane dybami narzędzie do krępowania, pan lokalnych włości karcił niczym niewolników lokalnych chłopów za nieposłuszeństwo… Były tutaj też dwa stare dęby, gdzie wedle legendy, podczas przejazdu okolicą miał przystanąć Jan III Sobieski i spocząć, niestety nie dotrwały do naszych czasów. Ten ogromny kompleks leśny skrywa na pewno sporo tajemnic, które czekają, aż ktoś je rozpozna i na nowo odkryje. Dzięki wskazówkom Piotra udało się odnaleźć krzyż. W lecie było by to niemożliwe, bo schowałby się w krzakach! Od razu niespodzianka, krzyż postawiony został przy bardzo starym świerku. Niezwykły widok. Niestety kamienny krucyfiks wieńczący pękł na kilka części i niestety jednej z nich brakuje, stąd postanowiłem nie realizować swojego śmiałego planu, by połamany kamienny krzyżyk zabrać i skleić w tajemnicy przed leśnikami. Jeszcze pamiątkowa fotka i ruszamy dalej, powoli się ściemnia.

Wracając przez Kobylnicę Ruską, warto zatrzymać się przy cerkwisku, nic tam praktycznie nie ma, ale znajdziemy bardzo ciekawy drewniany krzyż postawiony w 1938 roku z okazji 950 lecia chrztu Rusi. Jest ogromny! Sądzę, że to największy drewniany krzyż w regionie.

Żeby zamknąć czymś ciekawym wypad, a jak się i okazało odkrywczym akcentem, zatrzymuję się też w Kobylnicy Wołoskiej przy cerkwi. Na sztucznie usypanym pagórku stoi ciekawa murowana świątynia. Ma swój kobylnicki urok. Obchodzę ją wokół… z tyłu wmurowana tablica zapewne kamień węgielny z datą budowy 1922 i nad datą tajemnicze cztery litery (z polska ACKW), to zapis literowy ze starocerkiewnosłowiańskiego tej daty. Z przodu bardzo interesujący mnie krzyż żeliwny, jest przybita tabliczka na cokole z napisem pamiątkowym po misjach z 1971 roku, ale na samym żeliwnym krzyżu data 1874! Niby nic wielkiego, ale dla mnie ten krzyż jest czymś w rodzaju brakującego ogniwa. Nie dość, że ma na sobie inskrypcję, co jest niespotykane na Ziemi Lubaczowskiej, co na dodatek ma tabliczkę znamionową. Niestety był wielokrotnie malowany farbą i trudno odczytać napisy. Trzeba tu wrócić ze szczotką, odkryję bardzo ważne informacje do moich badań.

Zrobiło się już ciemno, czas wracać do Horyńca, dzień był na prawdę udany i pełny przygód. Skoro rozpocząłem tematem kulinarnym, to i trzeba nim zakończyć robinsonadę. W Lubaczowie zatrzymałem się w pizzerii Mamma Mia, i zaspokoiłem głód ostrą jak brzytwa pizzą z chilli.

Grzegorz