Autor: Ziemia Lubaczowska

  • Kapliczka Pięć Sosen

     Głęboko w lesie, między Majdanem Lipowieckim a Wólką Żmijowską, na ziemi wielkoockiej znajdziemy unikalne drzewo, to potężna sosna, z której pnia wyrasta pięć konarów, przy niej stoi kapliczka nazywana Kapliczką Pięć Sosen.
    Tutaj ponad trzysta lat temu, nieopodal leśnego źródełka miała się dzieciom objawić Matka Boża. Dawnymi czasy w okolicy były łąki i mokradła, dzieci zajmowały się pasieniem krów, żeby się napić wody i ugasić pragnienie, szukały źródełek. Jedno z takich źródełek było na miejscu nazywanym Płomień, gdzie wyrastało pięć sosen z jednego pnia.
    Matka Boża za pośrednictwem dzieci zachęcała ludzi do pokuty, czyli doskonalenia swojej wiary. W miejscu objawienia przy pięciu sosnach postawiono kapliczkę, a w niej umieszczono wizerunek (ikonę) Matki Bożej Nieostającej Pomocy. Po objawieniu, woda z źródełka miała uzdrawiające właściwości, czego doświadczyło wielu ludzi.
    Z pobliskiej parafii Lipowice, 28 sierpnia w greckokatolickie święto Wniebowzięcia Matki Bożej, udawała się do Sanktuarium Matki Bożej na Płomieniu procesja odpustowa, gdzie odprawiano nabożeństwo.

    W 1944 roku kaplica została zniszczona przez sowietów, którzy nieopodal mieli swoje ziemianki a ikona zginęła. Gdy wojna się skończyła, w okolicę Wielkich Oczu przybył pododdział Wojsk Ochrony Pogranicza, by ochraniać miejscową ludność przed partyzantką. W listopadzie 1946 roku dwóch żołnierzy miało wyznaczony do patrolowania teren w okolicy Płomienia, jeden z nich przechodząc nieopodal pięciu sosen doznał nagle olśnienia, miał widzenie. Objawiła się mu piękna postać w białej powłóczystej sukni, która wyciągała do niego ręce i mówiła:
    „Nie bój się, nie jestem wrogiem a przyjacielem, chcę byś wybudował mi domek” usłyszał ciepły głos, który mówił dalej „Jestem Matką Bożą”, wtedy żołnierz zapytał: „jak mam w to uwierzyć”? Wtedy Matka Boża przybliżyła się do żołnierza i położyła swoją rękę na jego piersi, zostawiając znak pięciu palców, mówiąc że to znak, by pamiętał o domku przy pięciu sosnach. Żołnierz podszedł do drzewa, które mu wskazała Maryja i zobaczył nieopodal źródełko i ruiny kapliczki.
    Gdy wrócił do koszar w Wielkich Oczach, wieczorem zdjął koszulę i zobaczył, że ma na piersi odciśnięty ślad pięciu palców, w miejscu, gdzie Pani położyła mu rękę, do tej pory myślał, że mu się coś przywidziało, ale pięć palców natchnęło go do działania. Następnego dnia zaczął szukać cieśli, który by wykonał kapliczkę. W Skolinie trafił na Jana Kuchtę, któremu zwierzył się ze swojego widzenia, niestety żołnierz został szybko przeniesiony do innego miejsca i kwestia kapliczki stanęła w miejscu.

    W 1973 roku Jan Kuchta wracał przez las Płomień z odpustu w Krowicy. Koło miejsca, gdzie było objawienie przy pięciu sosnach usłyszał kwilenie, myślał że to sarna złapała się w sidła, podszedł do zarośli i wypatrywał zwierzęcia, wtedy usłyszał głos: „Zbuduj mi domek, chcę tu mieszkać”. Gdy podniósł wzrok, zobaczył pięć sosen, to z nich dochodził ten głos. W domu przypomniał sobie opowieść żołnierza, który miał tam widzenie Pani. Postanowił zabrać się do zbudowania kapliczki, którą oparł o pięć sosen. Wieści o kapliczce i widzeniu żołnierza szybko się rozeszły, ludzie też pamiętali o pierwotnym objawieniu w tym miejscu i znów zaczęli udawać się do tego miejsca. Przybywający do kapliczki zostawiali w kapliczce różne wota, żeby się spełniły ich modlitwy i jako podziękowanie za wszelkie otrzymane łaski ludzie zostawiali obrazki, łańcuszki z medalikami, różańce, broszki, tarcze uczniowskie, dzieci zostawiały zabawki a nawet smoczki. Na ołtarzu znajdowały się zeszyty a w nich zapisywano dziękczynienia i prośby ludzi, którzy przybywali z całego kraju i świata.

    W listopadzie 2006 roku z niewyjaśnionych przyczyn kapliczka spłonęła, jednocześnie częściowo spaliła się sosna. Przyczyn nie ustalono. Być może ktoś postanowił zapalić świeczkę albo znicz w kapliczce i nagromadzona duża ilość rzeczy się zapaliła… warto tutaj przywołać stare zwyczaje biblijne, kiedy to uważano, że ofiarę Bogu składa się poprzez jej spalenie, może te wszystkie wota musiały zostać spalone? Czasami jakieś nieszczęście paradoksalnie staje się przyczyną czegoś bardziej pozytywnego.

    19 maja 2007 roku postawiono nową większą kapliczkę, dzień później została poświęcona przez księdza z Łukawca. Teraz w 2017 roku w maju będziemy mieć 10 rocznicę odnowienia tego miejsca, warto się tam udać, i zostawić swoje wota. Każdy ma za co dziękować, pamiętajmy że wdzięczność to bardzo pozytywny stan duchowy, jest odpowiedzią na otrzymane dobro…

    Namiary GPS kapliczki do mapy google: 50.06004, 23.21286

    Tak wyglądała kapliczka zanim nie spaliła się.

    Pięć sosen przez spaleniem. źródło 2 fotografii: www.exoticpoland.zm.org.pl

    Postscriptum

    Wielu psychologów od lat bada, dlaczego wdzięczność wpływa pozytywnie na nasze samopoczucie a w konsekwencji także na zdrowie. Dr Robert Emmons, psycholog oraz profesor na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis, który całe swoje życie naukowe poświecił właśnie wdzięczności, doszedł do takich wniosków:

    Bycie wdzięcznym zwiększa nasze poczucie szczęścia, co najmniej o 25 %
    Wpływa na lepszy sen
    Zwiększa naszą życiową energię
    Obniża stres
    Bycie wdzięcznym, zwłaszcza w trudnych sytuacjach, pozwala nam dużo lepiej poradzić sobie z nimi, obniżając tym samym szanse na depresje w wyniku ciężkich doświadczeń.
    Regularne praktykowanie wdzięczności buduje naszą psychologiczną siłę: psychologiczny system ochronny
    Poprzez redukcję stresu, dobre samopoczucie, wzmacniamy nasz system odpornościowy
    Praktykowanie wdzięczności wpływa na to, że więcej ćwiczymy i w lepszy sposób dbamy o swoje zdrowie – wiemy, że nie jest to pewnik dany nam raz na zawsze, wiec chcemy zadbać o siebie jak najlepiej
    Jesteśmy skłonni do wybaczania, tym samym nie trzymamy w sobie negatywnych emocji
    Odczuwamy radość życia, tym samym jesteśmy bardziej empatyczni, budujemy zdrowe relacje z ludźmi, co jest dużo ważniejsze niż aspekty materialne.

    źródło: hwellbelicious.com

  • Powrót dzwonów do cerkwi w Gorajcu

    W dniu 27 września o godz. 12.30 w gorajeckiej świątyni odbędzie się wyjątkowy chrzest – chrzest dzwonów, które po ponad 70 letniej przerwie powrócą do tej wyjątkowej wsi i znów zabrzmią z dzwonnicy gorajeckiej cerkwi.

    Cerkiew w Gorajcu, która obecnie pełni funkcję kaplicy rzymskokatolickiej jest jednym z najcenniejszych zabytków architektury drewnianej w Polsce. Wybudowana w 1586 nieprzerwanie służy mieszkańcom tej malowniczej podkarpackiej miejscowości. Trzy dzwony o imionach Michał, Jan i Piotr zostały w czasie wojny ukryte przez mieszkańców, ponieważ stanowiły cenny łup wojenny. W Gorajcu znaleziono sprytny sposób szybkiego i niepozostawiającego śladów ukrycia dzwonów. Topiono je w studniach. Niestety mimo rzetelnych poszukiwań pana Adama Bobrowicza, nie udało się ukrytych dzwonów odszukać. Dlatego sołtys wsi Henryk Nienajadło postanowił zmobilizować mieszkańców, zarówno obecnych jak i tych dawnych do zakupu nowych dzwonów i nazwaniu ich imionami swoich poprzedników. Sołtys podkreśla, że dzwony są potrzebne, a miejscowa legenda mówi, że powrót dzwonów jest warunkiem powrotu życia do wsi, w której obecnie mieszka zaledwie 41 mieszkańców. Mieszkańcy liczą, więc, że nowe dzwony zapewnią Gorajcowi aktywny rozwój.

    Sama ceremonia poświęcenia dzwonów będzie miała też wyjątkowy charakter, gdyż wezmą w niej udział zarówno rzymsko jak i grekokatoliccy duchowni. Jest to symbol wielokulturowych korzeni gorajeckiej świątyni, która przez stulecia służyła wyznawcom chrześcijaństwa różnych obrządków. Początkowo prawosławia, od momentu unii brzeskiej grekokatolikom, a obecnie rzymskokatolickiej społeczności miejscowości. Dzięki powrotowi do cerkwi ikonostasu od 2011 corocznie odprawiane są w niej również nabożeństwa w liturgii wschodniej.

    Dzwony gorajeckie zostały ufundowane przez: Św. Michał – Irenę i Adama Bobrowiczów; Św. Jan Apostoł i Ewangelista – ks. kan. dr. Stanisława Solilaka oraz największy z nich Św. Piotr – ufundowany przez byłych i obecnych mieszkańców Gorajca – z racji 100. Rocznicy urodzin św. Jana Pawła II.

    Dzwony są swoistym symbolem odrodzenia miejscowości i porozumienia w duchu wiary pomiędzy Ukraińcami i Polakami niegdyś wspólnie zamieszkującymi tę miejscowość.

    Dzwony:

    Już od IX wieku używano dzwonów w celach świeckich. Zwoływały one lud pod broń, wzywały do gaszenia pożarów, ratowania z powodzi lub ostrzegały przed napadem wroga.

    Były więc przed wynalezieniem innych środków masowej komunikacji jedynym sposobem, by zgromadzić ludzi.

    Przewodnik po gorajeckiej świątyni Jolanta Piotrowska często opowiada turystom, że zastosowanie dzwonów jest nie tylko praktyczne, ale przede wszystkim duchowe. Dzwony są określane jako „Pismo w dźwięku” w odróżnieniu od „Pisma w obrazie” , stanowią broń w walce duchowej. Ustalił się obyczaj święcenia dzwonów zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. Kapłan kładzie ręce na dzwon, aby go błogosławić. Nadaje mu się wówczas imię świętego.

    Powrót dzwonów to kolejny z elementów renowacji zabytkowego kompleksu cerkiewnego w Gorajcu. Po przeprowadzonym na początku XXI wieku remoncie świątyni, obecnie rozpoczęły się prace zabezpieczające bezcenne polichromie. Dotychczas mieszkańcy wsi zebrali na ich remont 50 tys zł. Potrzebują, aż 370 tys. zł.

    autor: Marcin Piotrowski

  • Robert Gmiterek promuje nową książkę z roztoczańską poezją

    W sobotę, w Letnisku, przy drodze do Radruża, odbyło się spotkanie autorskie z Robertem Gmiterkiem. Opowiadał on o swojej najnowszej książce „OIKOUMENE. NA ROZTOCZU ŚWIATA”. Dla pasjonatów Roztocza i okolic, to książka, która pokaże inną stronę widzenia otaczającego świata, jaką można ubrać w słowa i złapać w kadrze fotografii.

    OIKOUMENE. NA ROZTOCZU ŚWIATA Roberta Gmiterka to zbiór kilkudziesięciu miniatur, przewodnik po miejscach i historiach ludzi z terenu Roztocza i okolic. Nieprzypadkowo swoją pierwszą książkę „Sen na Kniaziach” autor nazwał „genetyczną pamięcią miejsc i zdarzeń”. Kniazie, Szczebrzeszyn, Stara Huta, Chodywańce, Hrebenne, Mołodowce, Chotylub, Narol, Bełżec – wszystkie te miejsca znajdziemy na mapie, ale z Gmiterkiem mamy szansę zajrzeć pod podszewkę rzeczywistości. Przedmioty, zdarzenia, ludzie i ich historie wprowadzają nas w pewien rodzaj kontemplacji, gdzie przeszłość staje się teraźniejszością. Linearna postać czasu, do której jesteśmy przyzwyczajeni, zostaje zerwana, mieszają się pory roku i kolejność zdarzeń. Przedmiotem owej kontemplacji staje się nietrwałość jako ważna część naszej kondycji. Gmiterek w bolesny sposób dostrzega związek między pięknem a smutkiem świata, opisując efemeryczny charakter wszystkiego, co istnieje. Punktem wyjścia są, mówiąc językiem Tyrmanda, „drobne defekty, które budzą tkliwość”: fotografia ze zbitą szybką, chylący się do ziemi pokryty mchem krzyż, ikona na popękanej ścianie, spracowana drabina, złamane krzesło. Autor znalazł nie tylko pewien szczególny rodzaj wglądu, ale również swój ton – wszystkie te historie zapisane są interesującą, melodyjną polszczyzną. Gmiterek to nie tylko poeta, ale również ciekawy fotografik – swoje miniatury opatruje oryginalnymi zdjęciami, które dopełniają przywoływane historie.

    ROBERT GMITEREK (1968). Poeta. Autor „Snu na Kniaziach” (2019). Fotograf. W 2019 roku w Centrum Koncertowo-Wystawienniczym w Narolu w cerkwi na Krupcu można było oglądać jego autorską wystawę „Ikony Roztocza”. W jego twórczości słowo i obraz przeplatają się ze sobą. Od pokoleń związany z Roztoczem, piękną i zarazem trudną krainą. Zakorzeniony w językach i krajobrazach pogranicza opowiada historie ludzi, którzy odeszli bez słów. I historie miejsc, których obrazy zatarły się już w czasie i przestrzeni. Do roku 2018, roku iluminacji, uważny czytelnik i obserwator. Dzisiaj kronikarz czasu zatraconego. źródło: czulysklep.pl

    Książkę można kupić na stronie wydawnictwa TUTAJ

  • Drzeworyt płazowski, od którego wszystko się zaczęło

    Na wstępie, żeby zrozumieć, czym jest drzeworyt i poznać jego wartość, trzeba przenieść się do średniowiecza, kiedy to tworzył Albrecht Dürer. Żeby zrozumieć, czym powinien być drzeworyt płazowski z warsztatu Kostrzyckich dla Ziemi Lubaczowskiej i Roztocza, musimy poznać historię fascynacji sztuką ludową Stanisława Witkiewicza. Ten artykuł pozwoli Wam częściowo zrozumieć, dlaczego, kiedy tylko mam możliwość, jeżdżę po całym kraju i szukam w muzeach drzeworytów.

    Albrecht Dürer, najwybitniejszy mistrz niemieckiego renesansu, szczególnie interesował się drzeworytem. Wtedy też, wielkie dzieła drzeworytnicze wpłynęły na popularyzację tej sztuki graficznej. Na początku drzeworyt kojarzony był głównie, jako technika drukarska. Pozwalał na tworzenie, przy pomocy stosunkowo taniego materiału, jakim było drewno, odbitek, które były używane jako ilustracje do książek. W klasztorach, mnisi używali drzeworytu do tworzenia świętych obrazków.
    Na początku XVI wieku Albrecht Dürer doprowadził swoją działalnością do rozwoju w stopniu najwyższej doskonałości drzeworytu. Sztuka wcześniej niedoceniana, stała się z czasem wręcz bezczelnie kopiowana przez innych, którzy chcieli zarobić na znanych kopiach. Każdy chciał mieć u siebie „Dürera”. Drzeworyt był u szczytu swojej popularności. Wykorzystywany był do zdobienia wszystkiego, co było możliwe: Biblii, książek, kalendarzy, broszur. Często klocek z drzeworytem opracowywały dwie osoby – rysunek nanosił zazwyczaj artysta, który często był uznawany za autora drzeworytu. W praktyce, artyści korzystali z usług rytowników, ich „ręce delikatne, które potrafiły cieniować subtelnie dłutem najśmielsze pociągi pióra lub ołówka. W odbijaniu także drzeworytów w XVI wieku widać wielką staranność, przebijającą się w czystości i lekkości wytłoczonych pod prasą wizerunków.” [1]

    Mistrzowie niemieccy wydźwignęli drzeworyt na wyżyny w XVI wieku, jednakże, wraz z ich odejściem, sztuka ta zaczęła podupadać i jej miejsce zajął miedzioryt. Na początku XIX wieku drzeworyt zaczął się odradzać. Spowodowane było to zwiększającym się zapotrzebowaniem na grafiki w publikacjach ilustrowanych.

    W połowie XIX wieku chętnie korzystano z ilustracji powstałych dzięki drzeworytom. Rysowników w Polsce było wielu i wspaniałych, Juliusz Kossak, Kostrzewski, Straszyński, Pillati, nawet Fredro i Witkiewicz, którzy tworzyli dla potrzeb drzeworytni, jednakże rytowników na terenie Polski pod zaborami było niewielu i niewprawne jeszcze dłuta kaleczyły wyborne rysunki powyższych artystów. Stąd często rysunki przesyłane były do drzeworytni we Francji, gdzie sztuka ta bardzo dobrze była już rozwinięta. Duże zapotrzebowanie na drzeworyt spowodowało, że w przeciągu 20 lat sztuka rozwinęła się do wysokiego poziomu, nie ustępując drzeworytom z zachodnich drzeworytni. Wpływ na to miały szczególnie powstające drukarnie przy czasopismach ilustrowanych. Właśnie wtedy powstały drzeworytnie warszawskie, które zatrudniały najlepszych ówcześnie rysowników i rytowników wyszkolonych na zachodzie.

    Rozmiłowanie do sztuk graficznych trwało do końca XIX wieku, kiedy to udoskonalono nowe formy graficzne, jak światłodruk, fotografia i oleodruk. Zaczęły one powoli wypierać mniej efektywny drzeworyt. Warto tu zauważyć, że drzeworyt, który wyparł miedzioryt, droższy ze względu na materiał, sam musiał ustąpić nowszym, tańszym, ale gorszym artystycznie technikom druku. Często najwyższej klasy drzeworyty były tworzone przez 4 specjalistów. Materiał musiał odpowiednio przygotować stolarz. Deska musiała być wyschnięta, by się nie powykręcała i nie popękała, następnie była idealnie heblowana, by dzięki temu uzyskać idealną odbitkę. Kolejnym specjalistą, który brał udział w procesie twórczym był rysownik. Często werbowano do tej pracy bardzo znane nazwiska, które podbijały wartość klocków. Osoba rysująca na drewnie musiała brać pod uwagę, że tworzy specjalny rysunek, który zostanie w odpowiedni sposób poddany dalszej obróbce, przy pomocy rylców. Trzecim specjalistą był tutaj rytownik, który miał za zadanie w ekstremalnie precyzyjny sposób wydłubać tło i zostawić tylko linie, które miały być potem odbite. Oczywiście warto tutaj też wspomnieć o pracy wieńczącej dzieło. Bo dopiero wtedy, gdy kolejny specjalista wykonał odbitkę, okazywało się, na ile idealnie zrobiony jest drzeworyt. Śmiało można powiedzieć, że drzeworyt, to wspólna praca 4 ludzi. Synchronizacja 4 specjalistów tworzy efekt, jakim jest odbitka drzeworytu. Dlatego też nie ma się co dziwić, że w publikacji z 1914 roku „Pamiątka z wystawy graficznej i Konkursu II-go imienia Henryka Grohmanna”, znajdziemy takie oto słowa, odnośnie nowoczesnych sposobów ilustrowania, takich jak fotografia: „Ludzi dobrego smaku razi brak twórczego elementu w tego rodzaju ilustracjach, powrotna fala ku sztukom graficznym obejmuje całą Europę. Tworzą się towarzystwa miłośników grafiki, po akademiach otwierają się oddzielne katedry graficzne, zaczyna się w tym kierunku coraz wyraźniejszy ruch, […]” W publikacji tej znajdziemy też opis drzeworytu. Autor zaznacza, że jest to sztuka graficzna charakteryzująca się wypukłorytem, czyli tło jest usuwane, a zostawia się miejsca, które mają być odbite. Preferuje się głównie drewno gruszkowe albo bukszpanowe. Papier do druku jest moczony, co powoduje, że nadruk jest wtłaczany, powodując niższe jego położenie względem powierzchni kartki papieru, co łatwo daje się zauważyć po dotknięciu ręką. Cyfry rysowników i rytowników na odbitkach drzeworytu zazwyczaj miały formę inicjałów. Praktycznie zawsze klocki były podpisywane przez artystów.
    Równocześnie z drzeworytami używanymi w drukarniach, charakteryzującymi się wysokimi walorami artystycznymi i rzemieślniczymi, funkcjonowały anonimowe klocki ludowe. Takim szczególnym przykładem są drzeworyty ludowe z Płazowa, z warsztatu rodziny Kostrzyckich, używane głównie do wyrobu świętych obrazków.

     

     

    W okresie, kiedy powstawały drzeworyty płazowskie, w sztuce królował romantyzm i realizm. Tymczasem specjaliści od historii sztuki klasyfikują stylistycznie te drzeworyty na średniowiecze. To cecha charakterystyczna „chłopskiej sztuki”, pewnego rodzaju sztywność i brak ruchu postaci. Do tego, porównując do dzieł Albrechta Dürera, mamy o wiele mniej szczegółów. Nie ma czegoś takiego, jak światłocień, ogólnie są maksymalnie proste. Użyto też miękkiego, mniej trwałego drewna niż zazwyczaj było to praktykowane (grusza czy bukszpan), tutaj mamy lipę, która była bardzo popularnym drzewem wśród wiejskich artystów i rzemieślników. Bardzo możliwe, że osoba, która wykonała klocki, zajmowała się też obróbką drewna na co dzień. Możliwe, że oprócz wykonywania narzędzi i przedmiotów codziennego użytku wykonywała też figurki do kapliczek, może rzeźbiła drewniane krzyże cmentarne.
    Warto się zastanowić nad tym, co powoduje, że tak zwany „ludowy drzeworyt” jest dziś cennym dziełem. Otóż głównym aspektem definiującym wartość sztuki jest jej naturalność, wynikająca z poziomu artystycznego. Nie chodzi tutaj o wystawianie oceny, która definiuje idealizm i idealne odwzorowanie, ale nieświadome wykonanie, jak najlepiej się potrafi, danego dzieła, w którym może i jest wiele niedoskonałości, ale to one tworzą ten unikalny styl, ekspresję wnętrza artysty. Jest to szczery wysiłek artystyczny, to samodzielne opracowanie tematu. Ten nieświadomy prymitywizm sztuki ludowej, jest jej największą wartością, takie dzieło ma nieodparty urok. Wielu profesjonalnych artystów próbuje udawać prymitywizm, co daje od razu widzialną nieszczerość w przekazie, czyli emanuje fałszem. Tymczasem ludowizna pokazuje nam, czym jest naturalna sztuka, która niewiele się zmieniła od średniowiecza. Nieskażona przez intelekt, płynąca prosto z duszy, bez kagańca wypracowanego w akademiach, ma szansę pokazać się sztuka czystej formy. Chyba nie ma się co dziwić, że to właśnie syn Stanisława Witkiewicza, opracował najważniejszą teorię estetyki w Polsce w XX wieku, czyli „Czystą Formę”. Filozofia Witkacego zakładała, że postępująca kultura masowa, mechanizacja i przyśpieszenie trybu życia, zabija zdolność do pojmowania w głębszy sposób sztuki i odczuwania głębszych uczuć. Uważał, że kiedyś sztuka dawała możliwość obcowania z tajemnicą, teraz wszystko jest płytkie, stąd trzeba odejść od idealizmu i wstrząsnąć niezwykłą formą. Cóż nadaje się lepiej do tego, jak właśnie drzeworyt płazowski? Drzeworyty te przedstawiają niedoskonałą boską twarz i wizerunki świętych. Trzeba dużej wiedzy i inteligencji, wrażliwości i tolerancji, zrozumienia drugiego człowieka, jego niedoskonałości, akceptacji jego słabości, indywidualności z nich wynikających, by zachwycić się czystą formą drzeworytu. Roztocze jest jak drzeworyt płazowski, pod czymś teoretycznie mało spektakularnym znajduje się coś unikalnego i magicznego. Dawno temu zachwycał się tą prostą esencją rzeczywistości i czystą formą Roztocza św. brat Albert, który założył w okolicy Werchraty pierwszą swoją pustelnię w 1891 roku. W tym też roku, drzeworyt płazowski trafia do izby eksponatów z ludowizną, „Chaty Dembowskich” w Zakopanem. Stanisław Witkiewicz ulega fascynacji ludowizną, oglądając eksponaty u Dembowskich. Znał się on z bratem Albertem – Adamem Chmielowskim (w 1870 roku, Adam rozpoczął studia na akademii sztuk pięknych w Monachium, tam zaprzyjaźnił się z wieloma sławnymi artystami: Stanisławem Witkiewiczem, Józefem Chełmońskim, Aleksandrem Gierymskim, Leonem Wyczółkowskim i innymi wielkimi nazwiskami tego okresu).

    Sądzę, że brat Albert musiał się natknąć wtedy na odbitki drzeworytu w kapliczkach, cerkwiach, kościołach, w domostwach. Może zbieg okoliczności sprawił, że podczas rozmów ze Stanisławem Witkiewiczem, zainteresował tego fascynata kultury ludowej obrazkami, wyglądającymi na średniowieczne drzeworyty. Może tutaj można szukać tego początku „natrafienia na drzeworyt płazowski”. Już nieużywane, zakurzone i brudne klocki, czekały na swój koniec, zostały jednak wyciągnięte ze strychu i przekazane kolekcjonerce. Były wyeksponowane w willi „Chata” w Zakopanem. Podziwiać je mogli jej goście, którymi byli najznamienitsi ludzie kultury tego okresu, tacy jak: Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Tytus Chałubiński i inni.

     

    Z czasem, po śmierci Marii Dembowskiej, do swojej kolekcji zdobył 11 klocków Józef Mehoffer, który był zafascynowany drzeworytami z Płazowa. Stanisław Witkiewicz, widząc unikalność tych klocków, rozsyłał odbitki z nich do różnych naukowców, zajmujących się etnografią, powodując, że zaczęli dogłębniej badać tę dziedzinę sztuki.

    Parafrazując klasyka związanego z historią trunku z 1824 roku, związaną z single malt, od którego wszystko się zaczęło:

    drzeworyt płazowski, od którego wszystko się zaczęło

    Dokładnie 190 lat temu, jak mówi najstarsza inskrypcja z datą na płazowskim drzeworycie, pojawiły się pierwsze odbitki z tych klocków na Rozotoczu. Nowoczesne formy druku niestety wyparły go, zaniknął całkowicie. Już nie zdobi naszej przestrzeni, nie nadaje jej unikalności. Stał się rarytasem w kilku muzeach, które posiadają jego oryginalne odbitki i w tym najważniejszym miejscu, w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, które może się poszczycić ekstrawaganckim rarytasem kolekcjonerskim – oryginalnymi klockami z drzeworytem płazowskim! Do dziś przetrwało niewiele klocków z drzeworytami. Są to zazwyczaj pojedyncze sztuki. Tymczasem w Krakowie znajduje się największa tego typu kolekcja w jednych rękach, 13 oryginalnych klocków z 22 obrazami, ponieważ niektóre są rytowane z dwóch stron.

    Czy to koniec? Dalej te niezwykłe drewniane obrazy historii będą sobie tkwić tylko w zimnych murach muzeów? Na pewno nie! Zaczyna się proces powrotu drzeworytu i Czystej Formy na Roztocze.

     

    [1] Tygodnik Illustrowany. Seria 3, t.6, nr 152 (23 listopada 1878), źródło drzeworytu Albrecht Dürera: polona.pl

    [2] Teka Drzeworytów Ludowych Dawnych, Zygmunt Łazarski – cyfrowe.mnw.art.pl

    literatura, na podstawie której został opracowany artykuł znajduje się na stronie drzeworyt.ziemialubaczowska.pl – znajdziemy tam duży zbiór związany z drzeworytem

     

    Opracowanie tematu – Grzegorz Ciećka

  • Huta Kryształu pod Narolem i szkiełka z tej huty, jakie można dziś znaleźć

    w 1717 roku, alchemik Franciszek Konstanty Fremel, na zlecenie hetmana Adama Mikołaja Sieniawskiego, zwiedza starostwo lubaczowskie w poszukiwaniu dogodnego miejsca na budowę huty kryształu, unikalnej i najcenniejszej odmiany szkła. Wybiera miejsce pod Wielkim Działem, jednym z największych wzniesień Roztocza. Po kilku miesiącach budowy budynków i pieca hutniczego w listopadzie 1717 roku następuje pierwsze uruchomienie huty i powstają pierwsze wyroby z kryształu. To początek najwspanialszej roztoczańskiej manufaktury, której wyroby są dziś bezcenne.

    Hetman Sieniawski, chcąc podkreślić swój splendor, poszukiwał i sprowadzał „crème de la crème” mistrzów szklarskich: hutników i dekoratorów ze Śląska, Saksonii i Czech, którzy na miejscu kształcili lokalnych pracowników dla tej huty. Wyroby z Huty Kryształowej pod Narolem, trafiały ze względu na swoją wysoką cenę, głównie na dwory magnackie. Produkowano oprócz wystawnych naczyń stołowych, także żyrandole i tafle szklane. Pałac w Wilanowie, liczne kościoły i dwory były szklone właśnie taflami z Huty Kryształowej Sieniawskich. Dobrze zorganizowana manufaktura, z wysokiej klasy specjalistami, nie tylko produkowała dziś bezcenne szkła, ale wykształciła charakterystyczne i unikalne wzornictwo, po którym można rozpoznać wyroby z huty Sieniawskich.

     

    Po kilkunastu latach, po śmierci hetmana, huta przeszła w zarząd nowego starosty lubaczowskiego, kanclerza wielkiego koronnego Jana Sebastiana Szembeka. Cześć specjalistów odeszła, stąd wpłynęło to negatywnie na jakość wyrobów z huty. Następnie w 1756 roku, staraniem Jerzego Augusta Mniszcha, marszałka nadwornego koronnego, ostatniego przed rozbiorami starosty lubaczowskiego, huta została przeniesiona nieopodal Baszni. Skończyła się piękna historia huty pod Wielkim Działem, którą ze względu na obecną nazwę Stara Huta, przejęła Huta Kryształowa za Basznią. Powoduje to wiele przekłamań historycznych i niedopowiedzeń. Obecna Huta Kryształowa pod Basznią ma niewielki dorobek historyczny i artystyczny, natomiast Stara Huta stała się dla wielbicieli szkła fenomenem i producentem bezcennych kryształów o unikalnym wzornictwie, którym chełpiły się najbogatsze rody magnackie ówczesnych czasów.

     

    Próżno dziś szukać pod Basznią żużla szklanego i elementów stłuczki szklanej. Za to w Starej Hucie dziś można znaleźć fantastyczne artefakty szklane. Ostatnie znalezisko to, zapewne, kryształowy element nakrywki na kielich. Wielu poszukiwaczy znajduje niezwykłe elementy szklane, nawet elementy z ornamentami! Historia tutaj przytoczona jest tylko kropelką historyczną. Szukajcie więcej historii TUTAJ. Natomiast zrozumienie kunsztu mistrzów z Huty Kryształowej może nastąpić tylko poprzez osobistą interakcję z wyrobami kryształowymi. Szukajcie ich w muzeach w całym kraju 🙂

    opracowanie GLC

  • Historia cerkwi w Starej Hucie, szkiełek i zwyczajów z Huty i Złomów

    Mamy dla Was mało znaną fotografię cerkwi i niezwykły artykuł, związany ze Starą Hutą. Zawiera on sporo ciekawych i nieznanych informacji. Część pochodzi z wywiadu z najstarszą mieszkanką Huty Złomy, która jako dziecko przychodziła do Starej Huty do szkoły. Postaramy się też w tym artykule naszkicować Wam klimat wielkanocny wielokulturowej Ziemi Lubaczowskiej.

    Na początek fotografia pochodząca z albumu rodzinnego Liptayów, którzy byli właścicielami ziemskimi z Łówczy. Ich majątek sięgał aż Starej Huty. Dlatego znalazła się w nim też unikalna historyczna fotografia cerkwi starohuckiej, która spłonęła w okolicy 1925 roku. Stara Huta była osadą rzemieślniczą, gdzie była huta szkła. Hetman wielki koronny, starosta lubaczowski Adam Mikołaj Sieniawski, postanowił przekształcić ją w hutę wyrabiającą też szkła kryształowe. W tym celu sprowadził specjalnie alchemika Konstantego Franciszka Fremela, który znał tajniki wyrobu najszlachetniejszej odmiany szkła, jaką był kryształ. Stara Huta po najazdach tatarskich w 1672 roku była wyludniona, dlatego też, by rozwinąć osadnictwo, Sieniawski postanowił ufundować cerkiew, by uczynić wieś atrakcyjniejszą dla osadnictwa. Świątynia wybudowana została w 1720 roku, pod wezwaniem św. Marcina (tak opisał ją Karol Notz, zapewne chodziło o wezwanie św. Mikołaja, co można znaleźć na mapie z 1854 roku). Po około 200 latach postanowiono rozpocząć proces jej przebudowy. Dodano babiniec, zakrystię i kopułę. W środku był „ładny pająk szklany”, który był pamiątką po nieistniejącej hucie. Możliwe, że rodzina Liptayów wspomagała finansowo remont świątyni. Według opowiadań starszych ludzi związanych ze Starą Hutą, w okolicy 1925 roku, po jednej z mszy kościelny nie zgasił świec w cerkwi, te dopalały się powoli i w końcu zapalił się obrus i od niego ogień zajął całą świątynię. W 1928 roku postawiono nową cerkiew. Na Wielkanoc w Hucie i Złomach odnawiano po zimie krzyże przydrożne, był to szczególny okres, dlatego starano się symbole religijne odpowiednio przystroić. Przed krzyżem stawiano wazon (na przykład z butelki) i wkładano do niego świeże kwiaty. Sprzątano także cmentarze.

    W niedzielę palmową, gdy wszyscy wrócili z kościoła, „okładano” palmą domowników i mówiło się wtedy: palma bije, to nie ja biję, za sześć noc Wielkanoc. Poświęconą palmą, zamiast kijem, wyganiało się krowy na pastwisko, miało to na celu sprawienie, by zwierzęta w domu były zdrowe. Potem palmę się chowało za duży święty obraz i leżała tam cały rok, po czym się ją spalało. Na święta wielkanocne ze Złomów szło się na piechotę boso do Płazowa ścieżkami przez las, najkrótszą drogą. Przed kościołem był strumyk i tam myło się nogi i dopiero wtedy wkładano buty. Było biednie, dlatego oszczędzano buty i służyły często tylko do celów pokazowych. Zazwyczaj się nie jadło mięsa, tylko na kolędę i Wielkanoc. Było wtedy świniobicie i można było w niedzielę zjeść tradycyjny żur z jajkiem i kiełbasą. W poniedziałek wielkanocny u grekokatolików, młodzież ze Złomów szła do cerkwi w Hucie z ciekawości. Okazją taką były wielkanocne chachułki, tradycyjne młodzieżowe zabawy ruskie, odbywające się przy cerkwi. Młodzież zbierała się wtedy przed mszą i robiono duże koło przy świątyni, tańcowano i śpiewano. Były to zabawy, które miały jeszcze pogańskie echa, związane z powitaniem wiosny. Młodzież wtedy śpiewała między innymi takie piosenki jak: oj zaswyły fijołałky zaswyły, aż się hory z dołynami pokryły. Dzieci też wchodziły na dzwonnicę i dzwoniły dzwonem. Nowa cerkiew miała płot z kamiennymi słupami, zapewne kamienny mur, który widać na fotografii, rozebrano po pożarze. Potem młodzież szła do cerkwi na mszę, ale tam zamiast modłów ludzie rozmawiali i śmiali się jak na jarmarku. Podczas wojny cerkiew miała małe uszkodzenia, ale przetrwała. Niestety, w latach 50tych rozpoczął się proces jej rozbiórki. „Komuniści” postanowili, że z drewna cerkiewnego zbudują szkołę na Złomach, a w Hucie gajówkę. Jeżeli były jakieś stare kamienne krzyże na cmentarzu przycerkiewnym, czy w centrum wsi, to przeniesiono je na cmentarz. Wyposażenie cerkwi nie przepadło! Ornaty i inne ruchome elementy zostały zabrane do kościoła w Płazowie. Gdy na Złomach postawiono kaplicę pod koniec lat 50tych, część tego wyposażenia została przeniesiona do tej kaplicy.

    Z biegiem czasu w Starej Hucie powstał PGR. Ponieważ wieś była wyludniona przez wysiedlenia w ramach Akcji „Wisła”, utworzono nową dużą wieś z centrum w Złomach i nadano jej nazwę: Huta Złomy, łącząc Starą Hutę ze Złomami. Do PGRu w Starej Hucie ściągano pracowników z zewnątrz. Przybyli między innymi pracownicy z Bieszczad. W latach 80tych Iglopol obiecał im mieszkania w bloku w Łówczy, który miał powstać dla nich, dlatego mieszkali tymczasowo w drewnianych domach przy PGRze. Komuna padła, bloki nie zostały ukończone, a oni zostali w Hucie. Teraz wieś jest już prawie całkowicie wyludniona.

    opracowanie GC

  • O tym jak w Bełżcu krzyż wodowali

    Kamienny krzyż z Bełżca to jeden z najciekawszych krzyży bruśnieńskich. Lecz nie ze względu na jego formę, bo jest prosty i archaiczny, ale ze względu na historię z nim związaną.

    Najstarsi mieszkańcy Bełżca opowiadają historię, że od niepamiętnych czasów, w okresie długotrwałej suszy, krzyż był zabierany z miejsca gdzie stał. Na drągach przenosiło go czterech mężczyzn i wstawiano go do płynącej nieopodal rzeki. Krzyż tak długo był w rzece, pił wodę, aż w końcu nadeszły deszcze. Wtedy został zabierany na swoje miejsce. Praktyk tych zaprzestano pod koniec XIX wieku.

    Na mapie z końca XVIII wieku znajdziemy dwa krzyże w Bełżcu na przysiółku Zagóra. Jeden z nich umiejscowiony jest w okolicy skrzyżowania, drugi na zachodnim krańcu wsi. Do dziś przetrwał tylko jeden z nich, nie wiemy który, bo krzyż o którym tu mówimy, nie stoi na oryginalnym miejscu. Według pomiarów na mapach, biorąc pod uwagę dotychczasową lokalizację, pierwotnie jeden z krzyży stał ok 80 metrów na zachód, a drugi około 170 metrów na północny wschód.

    Tego typu krzyże można śmiało uznać za mogilne. Oznacza to, że powstały z powodu dużej klęski we wsi. Jedną z takich przyczyn były wtedy najazdy tatarskie. Gdy zginęło kilkunastu czy kilkudziesięciu ludzi, zbierano ich i zakopywano w jednym miejscu poza wsią. Drugim powodem, dla którego nieopodal postanowiono zrobić mogiłę, to zaraza, która zebrała duże żniwo i duża ilość trupów spowodowała, że trzeba było szybko zakopywać zwłoki. Niektórzy mieszkańcy Bełżca do tej pory okolicę z krzyżem kojarzą z cmentarzyskiem. Warto mieć tego świadomość, że wiele wsi i miast przed wiekami była jednocześnie miejscem pochówku. To właśnie te miejsca są dziś naznaczone kamiennymi krzyżami. Opowieści starszych ludzi o cmentarzyskach i straszących tam zjawach wymuszały stawianie krzyży lub figur. To znak, który mówi, że to miejsce należało odczarować czy poświęcić.

    Ponieważ krzyż faktycznie nie stał na swoim miejscu, ekipa pasjonatów regionu związana z Lubyckim Stowarzyszeniem Regionalnym i stowarzyszeniem Tegit et protegit, postanowiła przenieść go w inne miejsce. Spowodowane było to tym, że dotychczas stał on na pustej działce ogólnodostępnej. Dziś jest ona już prywatną posesją i obok stoi już nowy dom. Stąd, dzięki porozumieniu z właścicielami posesji i lokalnymi władzami, krzyż został przeniesiony 50 metrów niżej nad strumyk, przy drodze. Tutaj będzie dalej dostępny i nikomu nie będzie przeszkadzał. Z czasem, gdy znajdzie się mu stałą lokalizację, zostanie on przeniesiony w inne stosowne miejsce.

    oczytajcie też bajkę, jaką napisała Pati Maczyńska, związaną z tym krzyżem:

    Spała pod ziemią skała,
    Z muszelek była cała.
    Górnik ją wykopał i zabrał na wóz,
    Koło wozu się złamało, gdy ów kamień wiózł.
    Porzucił więc górnik przy drodze ten głaz
    I stał tam samotny przez długi czas.
    Stał samotny, niezauważalny,
    Zupełnie, jakby był niewidzialny.
    Aż pewnego pogodnego ranka
    Zdarzyła się jemu taka niespodzianka:
    Baba wiosennym sprzątaniem się zajęła
    I na ów kamień pomyje chlusnęła.
    A kiedy się woda na niego wylała,
    Szybko ulewa się rozpętała.
    Lecz nim pierwsze krople z nieba opadły,
    Lica kobiety nieco pobladły.
    Bo martwa skała wodę wypiła;
    Zupełnie, jakby żywa była.
    Kamień z muszelek wodę pije,
    Bo co w muszli – w wodzie żyje.
    Kobieta pacierze odmówiła,
    Z kamienia krzyż szybko wyrzeźbiła.
    Od tej pory w suszę w strumień krzyż wstawiali,
    Póki się nie napił, to go wodowali.
    Do dziś w Bełżcu stoi słynny krzyż pijący,
    Z bruśnieńskiego bloku jednak pochodzący.

  • Pierwszy na świecie „złomal” powstał w Hucie Złomy

     

    Każdy zna murale, czyli wielkoformatowe grafiki na ścianach. Niedawno odmianę muralu na deskach, czyli deskal, spopularyzował Arkadiusz Andrejkow, uprawiający malarstwo i street art. Teraz pojawiła się nowa zaskakująca odmiana twórczości na ścianie, czyli złomal.

    Jest to, najprościej opisując, ściana ozdobiona dużą ilością małogabarytowego złomu, który tworzy jakiś zamysł artystyczny lub estetyczny. Złom jest na tyle wdzięcznym materiałem, że każdy pojedynczy element ma swoją historię. Różni się to od malowania tym, że pociągnięcia pędzlem tworzą całość po ukończeniu dzieła, natomiast w przypadku złomala jest odwrotnie. Jeden element to historia, jak na przykład podkowa, siekiera, stary robiony przez kowala gwóźdź czy zawias. To przedmioty użytkowe, ale są też takie, które na swój sposób zawierają ładunek emocjonalny, jak na przykład łańcuch, którym pies przypięty był do budy i był jego symbolem zniewolenia.

    Grzegorz Ciećka stworzył w Hucie Złomy pierwszy złomal, nadając mu tytuł „Nowa twarz złomu”. Jest to niezwykła inicjatywa, bowiem zachęca do szukania zakopanych na podwórku śmieci, głównie metalowego złomu. To działanie ekologiczne, które odpowiada dzisiejszym czasom i wyznacza nowe spojrzenie na rzeczywistość. Około 150 przedmiotów dostało nowe życie.

    Inspiracją do stworzenia takiej ściany była nazwa wsi, w której powstał złomal, czyli Huta Złomy. Kolejny impuls dał wiejski zwyczaj, gdzie na ścianach różnych budynków gospodarczych wieszano na gwoździach łańcuchy, podkowy, klucze i inne metalowe przedmioty.

    Trwają prace koncepcyjne nad kolejnym złomalem.

    Poniżej wideo z premiery:

    https://www.facebook.com/ORBAD/videos/4059440167462877/

    red. ziemialubaczowska.pl