Tag: roztocze

  • Drzeworyt płazowski, od którego wszystko się zaczęło

    Na wstępie, żeby zrozumieć, czym jest drzeworyt i poznać jego wartość, trzeba przenieść się do średniowiecza, kiedy to tworzył Albrecht Dürer. Żeby zrozumieć, czym powinien być drzeworyt płazowski z warsztatu Kostrzyckich dla Ziemi Lubaczowskiej i Roztocza, musimy poznać historię fascynacji sztuką ludową Stanisława Witkiewicza. Ten artykuł pozwoli Wam częściowo zrozumieć, dlaczego, kiedy tylko mam możliwość, jeżdżę po całym kraju i szukam w muzeach drzeworytów.

    Albrecht Dürer, najwybitniejszy mistrz niemieckiego renesansu, szczególnie interesował się drzeworytem. Wtedy też, wielkie dzieła drzeworytnicze wpłynęły na popularyzację tej sztuki graficznej. Na początku drzeworyt kojarzony był głównie, jako technika drukarska. Pozwalał na tworzenie, przy pomocy stosunkowo taniego materiału, jakim było drewno, odbitek, które były używane jako ilustracje do książek. W klasztorach, mnisi używali drzeworytu do tworzenia świętych obrazków.
    Na początku XVI wieku Albrecht Dürer doprowadził swoją działalnością do rozwoju w stopniu najwyższej doskonałości drzeworytu. Sztuka wcześniej niedoceniana, stała się z czasem wręcz bezczelnie kopiowana przez innych, którzy chcieli zarobić na znanych kopiach. Każdy chciał mieć u siebie „Dürera”. Drzeworyt był u szczytu swojej popularności. Wykorzystywany był do zdobienia wszystkiego, co było możliwe: Biblii, książek, kalendarzy, broszur. Często klocek z drzeworytem opracowywały dwie osoby – rysunek nanosił zazwyczaj artysta, który często był uznawany za autora drzeworytu. W praktyce, artyści korzystali z usług rytowników, ich „ręce delikatne, które potrafiły cieniować subtelnie dłutem najśmielsze pociągi pióra lub ołówka. W odbijaniu także drzeworytów w XVI wieku widać wielką staranność, przebijającą się w czystości i lekkości wytłoczonych pod prasą wizerunków.” [1]

    Mistrzowie niemieccy wydźwignęli drzeworyt na wyżyny w XVI wieku, jednakże, wraz z ich odejściem, sztuka ta zaczęła podupadać i jej miejsce zajął miedzioryt. Na początku XIX wieku drzeworyt zaczął się odradzać. Spowodowane było to zwiększającym się zapotrzebowaniem na grafiki w publikacjach ilustrowanych.

    W połowie XIX wieku chętnie korzystano z ilustracji powstałych dzięki drzeworytom. Rysowników w Polsce było wielu i wspaniałych, Juliusz Kossak, Kostrzewski, Straszyński, Pillati, nawet Fredro i Witkiewicz, którzy tworzyli dla potrzeb drzeworytni, jednakże rytowników na terenie Polski pod zaborami było niewielu i niewprawne jeszcze dłuta kaleczyły wyborne rysunki powyższych artystów. Stąd często rysunki przesyłane były do drzeworytni we Francji, gdzie sztuka ta bardzo dobrze była już rozwinięta. Duże zapotrzebowanie na drzeworyt spowodowało, że w przeciągu 20 lat sztuka rozwinęła się do wysokiego poziomu, nie ustępując drzeworytom z zachodnich drzeworytni. Wpływ na to miały szczególnie powstające drukarnie przy czasopismach ilustrowanych. Właśnie wtedy powstały drzeworytnie warszawskie, które zatrudniały najlepszych ówcześnie rysowników i rytowników wyszkolonych na zachodzie.

    Rozmiłowanie do sztuk graficznych trwało do końca XIX wieku, kiedy to udoskonalono nowe formy graficzne, jak światłodruk, fotografia i oleodruk. Zaczęły one powoli wypierać mniej efektywny drzeworyt. Warto tu zauważyć, że drzeworyt, który wyparł miedzioryt, droższy ze względu na materiał, sam musiał ustąpić nowszym, tańszym, ale gorszym artystycznie technikom druku. Często najwyższej klasy drzeworyty były tworzone przez 4 specjalistów. Materiał musiał odpowiednio przygotować stolarz. Deska musiała być wyschnięta, by się nie powykręcała i nie popękała, następnie była idealnie heblowana, by dzięki temu uzyskać idealną odbitkę. Kolejnym specjalistą, który brał udział w procesie twórczym był rysownik. Często werbowano do tej pracy bardzo znane nazwiska, które podbijały wartość klocków. Osoba rysująca na drewnie musiała brać pod uwagę, że tworzy specjalny rysunek, który zostanie w odpowiedni sposób poddany dalszej obróbce, przy pomocy rylców. Trzecim specjalistą był tutaj rytownik, który miał za zadanie w ekstremalnie precyzyjny sposób wydłubać tło i zostawić tylko linie, które miały być potem odbite. Oczywiście warto tutaj też wspomnieć o pracy wieńczącej dzieło. Bo dopiero wtedy, gdy kolejny specjalista wykonał odbitkę, okazywało się, na ile idealnie zrobiony jest drzeworyt. Śmiało można powiedzieć, że drzeworyt, to wspólna praca 4 ludzi. Synchronizacja 4 specjalistów tworzy efekt, jakim jest odbitka drzeworytu. Dlatego też nie ma się co dziwić, że w publikacji z 1914 roku „Pamiątka z wystawy graficznej i Konkursu II-go imienia Henryka Grohmanna”, znajdziemy takie oto słowa, odnośnie nowoczesnych sposobów ilustrowania, takich jak fotografia: „Ludzi dobrego smaku razi brak twórczego elementu w tego rodzaju ilustracjach, powrotna fala ku sztukom graficznym obejmuje całą Europę. Tworzą się towarzystwa miłośników grafiki, po akademiach otwierają się oddzielne katedry graficzne, zaczyna się w tym kierunku coraz wyraźniejszy ruch, […]” W publikacji tej znajdziemy też opis drzeworytu. Autor zaznacza, że jest to sztuka graficzna charakteryzująca się wypukłorytem, czyli tło jest usuwane, a zostawia się miejsca, które mają być odbite. Preferuje się głównie drewno gruszkowe albo bukszpanowe. Papier do druku jest moczony, co powoduje, że nadruk jest wtłaczany, powodując niższe jego położenie względem powierzchni kartki papieru, co łatwo daje się zauważyć po dotknięciu ręką. Cyfry rysowników i rytowników na odbitkach drzeworytu zazwyczaj miały formę inicjałów. Praktycznie zawsze klocki były podpisywane przez artystów.
    Równocześnie z drzeworytami używanymi w drukarniach, charakteryzującymi się wysokimi walorami artystycznymi i rzemieślniczymi, funkcjonowały anonimowe klocki ludowe. Takim szczególnym przykładem są drzeworyty ludowe z Płazowa, z warsztatu rodziny Kostrzyckich, używane głównie do wyrobu świętych obrazków.

     

     

    W okresie, kiedy powstawały drzeworyty płazowskie, w sztuce królował romantyzm i realizm. Tymczasem specjaliści od historii sztuki klasyfikują stylistycznie te drzeworyty na średniowiecze. To cecha charakterystyczna „chłopskiej sztuki”, pewnego rodzaju sztywność i brak ruchu postaci. Do tego, porównując do dzieł Albrechta Dürera, mamy o wiele mniej szczegółów. Nie ma czegoś takiego, jak światłocień, ogólnie są maksymalnie proste. Użyto też miękkiego, mniej trwałego drewna niż zazwyczaj było to praktykowane (grusza czy bukszpan), tutaj mamy lipę, która była bardzo popularnym drzewem wśród wiejskich artystów i rzemieślników. Bardzo możliwe, że osoba, która wykonała klocki, zajmowała się też obróbką drewna na co dzień. Możliwe, że oprócz wykonywania narzędzi i przedmiotów codziennego użytku wykonywała też figurki do kapliczek, może rzeźbiła drewniane krzyże cmentarne.
    Warto się zastanowić nad tym, co powoduje, że tak zwany „ludowy drzeworyt” jest dziś cennym dziełem. Otóż głównym aspektem definiującym wartość sztuki jest jej naturalność, wynikająca z poziomu artystycznego. Nie chodzi tutaj o wystawianie oceny, która definiuje idealizm i idealne odwzorowanie, ale nieświadome wykonanie, jak najlepiej się potrafi, danego dzieła, w którym może i jest wiele niedoskonałości, ale to one tworzą ten unikalny styl, ekspresję wnętrza artysty. Jest to szczery wysiłek artystyczny, to samodzielne opracowanie tematu. Ten nieświadomy prymitywizm sztuki ludowej, jest jej największą wartością, takie dzieło ma nieodparty urok. Wielu profesjonalnych artystów próbuje udawać prymitywizm, co daje od razu widzialną nieszczerość w przekazie, czyli emanuje fałszem. Tymczasem ludowizna pokazuje nam, czym jest naturalna sztuka, która niewiele się zmieniła od średniowiecza. Nieskażona przez intelekt, płynąca prosto z duszy, bez kagańca wypracowanego w akademiach, ma szansę pokazać się sztuka czystej formy. Chyba nie ma się co dziwić, że to właśnie syn Stanisława Witkiewicza, opracował najważniejszą teorię estetyki w Polsce w XX wieku, czyli „Czystą Formę”. Filozofia Witkacego zakładała, że postępująca kultura masowa, mechanizacja i przyśpieszenie trybu życia, zabija zdolność do pojmowania w głębszy sposób sztuki i odczuwania głębszych uczuć. Uważał, że kiedyś sztuka dawała możliwość obcowania z tajemnicą, teraz wszystko jest płytkie, stąd trzeba odejść od idealizmu i wstrząsnąć niezwykłą formą. Cóż nadaje się lepiej do tego, jak właśnie drzeworyt płazowski? Drzeworyty te przedstawiają niedoskonałą boską twarz i wizerunki świętych. Trzeba dużej wiedzy i inteligencji, wrażliwości i tolerancji, zrozumienia drugiego człowieka, jego niedoskonałości, akceptacji jego słabości, indywidualności z nich wynikających, by zachwycić się czystą formą drzeworytu. Roztocze jest jak drzeworyt płazowski, pod czymś teoretycznie mało spektakularnym znajduje się coś unikalnego i magicznego. Dawno temu zachwycał się tą prostą esencją rzeczywistości i czystą formą Roztocza św. brat Albert, który założył w okolicy Werchraty pierwszą swoją pustelnię w 1891 roku. W tym też roku, drzeworyt płazowski trafia do izby eksponatów z ludowizną, „Chaty Dembowskich” w Zakopanem. Stanisław Witkiewicz ulega fascynacji ludowizną, oglądając eksponaty u Dembowskich. Znał się on z bratem Albertem – Adamem Chmielowskim (w 1870 roku, Adam rozpoczął studia na akademii sztuk pięknych w Monachium, tam zaprzyjaźnił się z wieloma sławnymi artystami: Stanisławem Witkiewiczem, Józefem Chełmońskim, Aleksandrem Gierymskim, Leonem Wyczółkowskim i innymi wielkimi nazwiskami tego okresu).

    Sądzę, że brat Albert musiał się natknąć wtedy na odbitki drzeworytu w kapliczkach, cerkwiach, kościołach, w domostwach. Może zbieg okoliczności sprawił, że podczas rozmów ze Stanisławem Witkiewiczem, zainteresował tego fascynata kultury ludowej obrazkami, wyglądającymi na średniowieczne drzeworyty. Może tutaj można szukać tego początku „natrafienia na drzeworyt płazowski”. Już nieużywane, zakurzone i brudne klocki, czekały na swój koniec, zostały jednak wyciągnięte ze strychu i przekazane kolekcjonerce. Były wyeksponowane w willi „Chata” w Zakopanem. Podziwiać je mogli jej goście, którymi byli najznamienitsi ludzie kultury tego okresu, tacy jak: Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Tytus Chałubiński i inni.

     

    Z czasem, po śmierci Marii Dembowskiej, do swojej kolekcji zdobył 11 klocków Józef Mehoffer, który był zafascynowany drzeworytami z Płazowa. Stanisław Witkiewicz, widząc unikalność tych klocków, rozsyłał odbitki z nich do różnych naukowców, zajmujących się etnografią, powodując, że zaczęli dogłębniej badać tę dziedzinę sztuki.

    Parafrazując klasyka związanego z historią trunku z 1824 roku, związaną z single malt, od którego wszystko się zaczęło:

    drzeworyt płazowski, od którego wszystko się zaczęło

    Dokładnie 190 lat temu, jak mówi najstarsza inskrypcja z datą na płazowskim drzeworycie, pojawiły się pierwsze odbitki z tych klocków na Rozotoczu. Nowoczesne formy druku niestety wyparły go, zaniknął całkowicie. Już nie zdobi naszej przestrzeni, nie nadaje jej unikalności. Stał się rarytasem w kilku muzeach, które posiadają jego oryginalne odbitki i w tym najważniejszym miejscu, w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, które może się poszczycić ekstrawaganckim rarytasem kolekcjonerskim – oryginalnymi klockami z drzeworytem płazowskim! Do dziś przetrwało niewiele klocków z drzeworytami. Są to zazwyczaj pojedyncze sztuki. Tymczasem w Krakowie znajduje się największa tego typu kolekcja w jednych rękach, 13 oryginalnych klocków z 22 obrazami, ponieważ niektóre są rytowane z dwóch stron.

    Czy to koniec? Dalej te niezwykłe drewniane obrazy historii będą sobie tkwić tylko w zimnych murach muzeów? Na pewno nie! Zaczyna się proces powrotu drzeworytu i Czystej Formy na Roztocze.

     

    [1] Tygodnik Illustrowany. Seria 3, t.6, nr 152 (23 listopada 1878), źródło drzeworytu Albrecht Dürera: polona.pl

    [2] Teka Drzeworytów Ludowych Dawnych, Zygmunt Łazarski – cyfrowe.mnw.art.pl

    literatura, na podstawie której został opracowany artykuł znajduje się na stronie drzeworyt.ziemialubaczowska.pl – znajdziemy tam duży zbiór związany z drzeworytem

     

    Opracowanie tematu – Grzegorz Ciećka

  • Historia cerkwi w Starej Hucie, szkiełek i zwyczajów z Huty i Złomów

    Mamy dla Was mało znaną fotografię cerkwi i niezwykły artykuł, związany ze Starą Hutą. Zawiera on sporo ciekawych i nieznanych informacji. Część pochodzi z wywiadu z najstarszą mieszkanką Huty Złomy, która jako dziecko przychodziła do Starej Huty do szkoły. Postaramy się też w tym artykule naszkicować Wam klimat wielkanocny wielokulturowej Ziemi Lubaczowskiej.

    Na początek fotografia pochodząca z albumu rodzinnego Liptayów, którzy byli właścicielami ziemskimi z Łówczy. Ich majątek sięgał aż Starej Huty. Dlatego znalazła się w nim też unikalna historyczna fotografia cerkwi starohuckiej, która spłonęła w okolicy 1925 roku. Stara Huta była osadą rzemieślniczą, gdzie była huta szkła. Hetman wielki koronny, starosta lubaczowski Adam Mikołaj Sieniawski, postanowił przekształcić ją w hutę wyrabiającą też szkła kryształowe. W tym celu sprowadził specjalnie alchemika Konstantego Franciszka Fremela, który znał tajniki wyrobu najszlachetniejszej odmiany szkła, jaką był kryształ. Stara Huta po najazdach tatarskich w 1672 roku była wyludniona, dlatego też, by rozwinąć osadnictwo, Sieniawski postanowił ufundować cerkiew, by uczynić wieś atrakcyjniejszą dla osadnictwa. Świątynia wybudowana została w 1720 roku, pod wezwaniem św. Marcina (tak opisał ją Karol Notz, zapewne chodziło o wezwanie św. Mikołaja, co można znaleźć na mapie z 1854 roku). Po około 200 latach postanowiono rozpocząć proces jej przebudowy. Dodano babiniec, zakrystię i kopułę. W środku był „ładny pająk szklany”, który był pamiątką po nieistniejącej hucie. Możliwe, że rodzina Liptayów wspomagała finansowo remont świątyni. Według opowiadań starszych ludzi związanych ze Starą Hutą, w okolicy 1925 roku, po jednej z mszy kościelny nie zgasił świec w cerkwi, te dopalały się powoli i w końcu zapalił się obrus i od niego ogień zajął całą świątynię. W 1928 roku postawiono nową cerkiew. Na Wielkanoc w Hucie i Złomach odnawiano po zimie krzyże przydrożne, był to szczególny okres, dlatego starano się symbole religijne odpowiednio przystroić. Przed krzyżem stawiano wazon (na przykład z butelki) i wkładano do niego świeże kwiaty. Sprzątano także cmentarze.

    W niedzielę palmową, gdy wszyscy wrócili z kościoła, „okładano” palmą domowników i mówiło się wtedy: palma bije, to nie ja biję, za sześć noc Wielkanoc. Poświęconą palmą, zamiast kijem, wyganiało się krowy na pastwisko, miało to na celu sprawienie, by zwierzęta w domu były zdrowe. Potem palmę się chowało za duży święty obraz i leżała tam cały rok, po czym się ją spalało. Na święta wielkanocne ze Złomów szło się na piechotę boso do Płazowa ścieżkami przez las, najkrótszą drogą. Przed kościołem był strumyk i tam myło się nogi i dopiero wtedy wkładano buty. Było biednie, dlatego oszczędzano buty i służyły często tylko do celów pokazowych. Zazwyczaj się nie jadło mięsa, tylko na kolędę i Wielkanoc. Było wtedy świniobicie i można było w niedzielę zjeść tradycyjny żur z jajkiem i kiełbasą. W poniedziałek wielkanocny u grekokatolików, młodzież ze Złomów szła do cerkwi w Hucie z ciekawości. Okazją taką były wielkanocne chachułki, tradycyjne młodzieżowe zabawy ruskie, odbywające się przy cerkwi. Młodzież zbierała się wtedy przed mszą i robiono duże koło przy świątyni, tańcowano i śpiewano. Były to zabawy, które miały jeszcze pogańskie echa, związane z powitaniem wiosny. Młodzież wtedy śpiewała między innymi takie piosenki jak: oj zaswyły fijołałky zaswyły, aż się hory z dołynami pokryły. Dzieci też wchodziły na dzwonnicę i dzwoniły dzwonem. Nowa cerkiew miała płot z kamiennymi słupami, zapewne kamienny mur, który widać na fotografii, rozebrano po pożarze. Potem młodzież szła do cerkwi na mszę, ale tam zamiast modłów ludzie rozmawiali i śmiali się jak na jarmarku. Podczas wojny cerkiew miała małe uszkodzenia, ale przetrwała. Niestety, w latach 50tych rozpoczął się proces jej rozbiórki. „Komuniści” postanowili, że z drewna cerkiewnego zbudują szkołę na Złomach, a w Hucie gajówkę. Jeżeli były jakieś stare kamienne krzyże na cmentarzu przycerkiewnym, czy w centrum wsi, to przeniesiono je na cmentarz. Wyposażenie cerkwi nie przepadło! Ornaty i inne ruchome elementy zostały zabrane do kościoła w Płazowie. Gdy na Złomach postawiono kaplicę pod koniec lat 50tych, część tego wyposażenia została przeniesiona do tej kaplicy.

    Z biegiem czasu w Starej Hucie powstał PGR. Ponieważ wieś była wyludniona przez wysiedlenia w ramach Akcji „Wisła”, utworzono nową dużą wieś z centrum w Złomach i nadano jej nazwę: Huta Złomy, łącząc Starą Hutę ze Złomami. Do PGRu w Starej Hucie ściągano pracowników z zewnątrz. Przybyli między innymi pracownicy z Bieszczad. W latach 80tych Iglopol obiecał im mieszkania w bloku w Łówczy, który miał powstać dla nich, dlatego mieszkali tymczasowo w drewnianych domach przy PGRze. Komuna padła, bloki nie zostały ukończone, a oni zostali w Hucie. Teraz wieś jest już prawie całkowicie wyludniona.

    opracowanie GC

  • Pierwszy na świecie „złomal” powstał w Hucie Złomy

     

    Każdy zna murale, czyli wielkoformatowe grafiki na ścianach. Niedawno odmianę muralu na deskach, czyli deskal, spopularyzował Arkadiusz Andrejkow, uprawiający malarstwo i street art. Teraz pojawiła się nowa zaskakująca odmiana twórczości na ścianie, czyli złomal.

    Jest to, najprościej opisując, ściana ozdobiona dużą ilością małogabarytowego złomu, który tworzy jakiś zamysł artystyczny lub estetyczny. Złom jest na tyle wdzięcznym materiałem, że każdy pojedynczy element ma swoją historię. Różni się to od malowania tym, że pociągnięcia pędzlem tworzą całość po ukończeniu dzieła, natomiast w przypadku złomala jest odwrotnie. Jeden element to historia, jak na przykład podkowa, siekiera, stary robiony przez kowala gwóźdź czy zawias. To przedmioty użytkowe, ale są też takie, które na swój sposób zawierają ładunek emocjonalny, jak na przykład łańcuch, którym pies przypięty był do budy i był jego symbolem zniewolenia.

    Grzegorz Ciećka stworzył w Hucie Złomy pierwszy złomal, nadając mu tytuł „Nowa twarz złomu”. Jest to niezwykła inicjatywa, bowiem zachęca do szukania zakopanych na podwórku śmieci, głównie metalowego złomu. To działanie ekologiczne, które odpowiada dzisiejszym czasom i wyznacza nowe spojrzenie na rzeczywistość. Około 150 przedmiotów dostało nowe życie.

    Inspiracją do stworzenia takiej ściany była nazwa wsi, w której powstał złomal, czyli Huta Złomy. Kolejny impuls dał wiejski zwyczaj, gdzie na ścianach różnych budynków gospodarczych wieszano na gwoździach łańcuchy, podkowy, klucze i inne metalowe przedmioty.

    Trwają prace koncepcyjne nad kolejnym złomalem.

    Poniżej wideo z premiery:

    https://www.facebook.com/ORBAD/videos/4059440167462877/

    red. ziemialubaczowska.pl

  • Szkarady – prehistoryczna nekropolia w Starym Bruśnie?

    Szkarady, to nazwa dużego lasu w Starym Bruśnie, który ma swoje niezwykłe tajemnice. Od wielu lat z różnymi ekipami krążymy po tamtym rejonie. Szukamy odpowiedzi na pytanie: czy faktycznie było kiedyś tutaj „miasto”?

     

    Obecnie w tym kompleksie leśnym znajdziemy użytek ekologiczny Szkarady. Na starych mapach znajdziemy nazwę „Skarydy”, co jest zruszczoną formą Szkaradów. Od razu nazwa kojarzy się ze szkaradą, czyli czymś paskudnym, a nawet jakimś demonem! Nazwa nabiera ciekawego znaczenia, gdy dowiemy się, że jest tam góra, nazywana Łysą. Można spotkać informacje o tym, że tam się czarownice na sabaty zbierały. Bardzo ciekawe miejsce, zwłaszcza, gdy staniemy na drodze za Hrebcianką. Tam, gdy zachodzi słońce, podczas przesilania letniego, zobaczymy niezwykły spektakl. Bowiem słońce zachodzi akurat za Łysą Górą i daje wrażenie jakby dosłownie płonęła podczas zachodu! Idealne miejsce na sabat czarownic. Zaraz obok długiej, łysej piaskowej góry jest coś, co wygląda jak duży kopiec, wysoki na kilkanaście metrów. Łysa Góra z kopcem tworzy pas pagórów za Hrebcianką. Wjedziemy na ten wał, skręcając w drogę obok charakterystycznych kamiennych słupów w Starym Bruśnie. Najpierw zjedziemy w mały wąwóz, potem, jadąc dalej drogą przez nieużytki, dojedziemy do ściany lasu, której strzeże ambona myśliwska. Jedziemy dalej prosto pod górę. Tam na kumulacji terenu zatrzymujemy się. Będziemy blisko zachodniego krańca interesującego nas wału, a stanowi on główny element Szkaradów. Tutaj znajdziemy kilkanaście niezwykłych kopców (mogił abo kurhanów?) Mają one wysokość ok 2 metry i szerokie na około 10 metrów. Oficjalnie są to wydmy z piasków eolicznych. Problem w tym, że praktycznie nie ma możliwości, by na takich wydmach naturalnie ukształtowały się idealne kopce! Zobaczcie ukształtowanie terenu w tej okolicy na mapie z geoportalu przy użyciu nakładki LIDAR:

     

    Wydmy, jak na pustyni, znajdziemy nieopodal Huty Złomy, gdzie piaski eoliczne utworzyły klasyczne wydmy. Tutaj ewidentnie widać działanie ręką ludzką. Biorąc pod uwagę setki lat działania przyrody i działania człowieka, zostały nieco zniekształcone. Czy Szkarady to prehistoryczne cmentarzysko? Może były by to tylko bajki, gdyby nie dość niezwykła relacja historyczna Karola Notza z 1904 roku, poczytajcie:

    W pańskim lesie jest bagno, gdy dziedzic wywoził stamtąd jakieś błota, to znaleziono odrzwia. Tam się znachodzą często belki – to miejsce nazywa się Skarydy – dziś zrąb – wedle opowiadań ludzi miało tam być kiedyś miasto. W lesie jest mogiła, także w Skarydach, dość wysoka i okrągła, bez krzyża. Są także małe mogiłki, jest ich kilkanaście. W tych miejscach znajdują się nieraz różne rzeczy. Jest dalej krzyż w lesie, dawna ziemia tzw. Iwaszczyka.

    Możliwe, że chodzi o ten obiekt jako „krzyż w lesie”, więcej czytaj TUTAJ

     

    Wysoka mogiła pasuje do kopca koło Łysej Góry, bowiem trudno znaleźć tam inny podobny wysoki obiekt. Okolica obsypana jest małymi kopcami – mogiłkami, gdzie znajdywać miano „różne rzeczy”. Jest to niezwykle ciekawy opis, bo być może wskazuje na istnienie w okolicy czegoś w rodzaju grodziska? Miejsc gdzie takowe grodzisko można by umieścić jest sporo, na co także ukształtowanie terenu wskazuje. Sama nazwa Szkarady mogła wyewoluować z czasem wśród miejscowych, którzy opowiadali o starym cmentarzysku, gdzie grasowały cmentarne szkarady. Od dawna jest to bardzo duży zwarty kompleks leśny, stąd budził strach i stare historie były podstawą do tworzenia nowych. My szukamy dalej.

     

    opracowanie: GC

  • W kawiarni Hagi próbowaliśmy złapać esencję Roztocza… udało się! Wieczór autorski Roberta Gmiterka

    Książka „Sen na Kniaziach” to historie, obrazy i ludzie, którzy opowiadają te historie i malują obrazy. W kawiarni Hagi próbowaliśmy złapać esencję Roztocza… udało się!

     

    W piątkowy wieczór, w kawiarni pensjonatu Hagi, odbyło się ciekawe spotkanie autorskie. Gościem w Horyńcu-Zdroju był tym razem Robert Gmiterek. Pochodzi z Narola i dzięki temu, że mieszka na Roztoczu złapał bakcyla regionalnego. O sobie mówi tak: ,,Moją pasją są słowa, słowa i ostatnio fotografia, którą odkryłem podczas wędrówek po moim miejscu na świecie: Roztoczu. Tutaj znajduję wszystko co jest esencją mojego życia. Historie, obrazy i ludzi, którzy opowiadają te historie i malują obrazy.”

     

    „Ciesz się chwilą” to dewiza Pensjonatu Hagi, w jego przytulnej kawiarni, po raz kolejny zorganizowanie zostało spotkanie autorskie, tym razem była też muzyka na żywo. Głównym zamysłem było stworzenie klimatu ogniska z przyjaciółmi, gdzie śpiewa się razem ogniskowe szlagiery. Żeby nadać szczególnego klimatu chwili, rozpoczęliśmy spotkanie piosenką „Wieża Samotności, Wieża Radości” z repertuaru grupy Sztywny Pal Azji.

     

    Moderator spotkania, Grzegorz Ciećka, starał się wejść w temat twórczości Roberta opowiadając o miejscu, jakim jest Hagi, którego dewizą jest duńska sztuka szczęścia, polegająca na szukaniu radości w małych rzeczach. Nasz region w porównaniu z Bieszczadami, czy Tatrami albo Pomorzem, nie jest tak spektakularny. Miejsca w dużych miastach robią ogromne wrażenie na człowieku, są jak narkotyk, który od razu uderza do głowy i powoduje halucynacje.

     

    My jesteśmy tylko jak kawa. Możemy wyostrzyć zmysły! Ziemia Lubaczowska z Roztoczem jest tylko dla koneserów, którzy potrafią się cieszyć z małych rzeczy i niezwykłych chwil, tego mamy najwięcej! Właśnie tego szuka wokół siebie Robert Gmiterek, fotografuje takie rzeczy na swojej drodze i opisuje. „Sen na Kniaziach” jest zapisem emocji jakie czkają na każdego na Roztoczu. Książka ta jest kluczem do odnalezienia swojego punktu widzenia, swoich małych radości, smutków, zaskoczenia i zamyślenia. Treści te stają się tym bliższe czytelnikowi, jeżeli dotknie tych miejsc, lub je odwiedzi.

     

    Grzegorz, który prowadził spotkanie, niezwykle dobrze dopasował się z Robertem podczas wieczoru autorskiego, mimo iż w ogóle nie mieli scenariusza, razem wyglądali, jakby odgrywali jakąś znaną im długo rolę. Gdy skończyła się cześć oficjalna, podczas przerwy muzycznej można było nabyć książkę, porozmawiać z autorem i zdobyć specjalną dedykację. Następnie mieliśmy czas na pogadankę z publicznością, która szczelnie zapełniła kawiarnię. Poznaliśmy też trochę historii Starej Huty i limitowanej pocztówki, która była dodawana do książki Roberta tego wieczoru.

     

    Na pewno był to niezwykły wieczór dla pasjonatów regionu. Rodzi się nam kultowa seria spotkań dla maniaków naszej okolicy i ciekawe miejsce dla ludzi, którzy mogą w określonym miejscu co miesiąc spotkać ciekawych ludzi. Mniej więcej za miesiąc ekipa z Ziemi Lubaczowskiej chce zorganizować kolejne ciekawe spotkanie. Czekajcie na informacje 🙂

     

    Organizatorami spotkania byli ludzie z ekipy ziemialubaczowska.pl i Stowarzyszenie „Tegit et Protegit”, oraz Pensjonat Hagi. foto: ziemialubaczowska.pl

     

  • Ziemia Lubaczowska na Roztoczu i Kotlinie Sandomierskiej – czyli naprawiamy chaos z nazwami

    Ziemia Lubaczowska do dziś nie doczekała się spójnej „nazwologii”, związanej z krainami geograficznymi na których leży. Wielu plącze nazwy, które nie mają ze sobą związku, wprowadzając ludzi w błąd. Dlatego też w tym krótkim artykule chcielibyśmy przedstawić trochę informacji geograficznych i historycznych, które wielu otworzą oczy i usystematyzują wiedzę regionalną.

    Najważniejsze odnośnie nazwy „Ziemia Lubaczowska”: jest ona nazwą historyczną i administracyjną. Więcej o tym aspekcie poczytacie TUTAJ. Kłopoty zaczynają się, gdy bierzemy pod uwagę położenie geograficzne. Wielu skłania się ku różnym kombinacjom, tworząc groch z kapustą. Taki miszmasz to określenia: Ziemia Lubaczowska i Roztocze (Południowe albo Wschodnie). Razem zestawia je wielu ludzi z sieci! Tymczasem łączenie krainy geograficznej i nazwy historycznej terenu, który zawiera w sobie kawałek Roztocza, brzmi dziwnie. Ziemia Lubaczowska leży na terenie dwóch makroregionów: Kotlina Sandomierska i Roztocze. Granicę tych dwóch makroregionów łatwo można odnaleźć, bowiem Roztocze to wyraźnie wypiętrzony wał wzniesień zaczynający się za Radrużem, Horyńcem, Nowym Brusnem, Łówczą, Płazowem, Hutą Różaniecką (więcej TUTAJ). Jeżeli chcemy się zagłębić w kolejne podziały geograficzne, to mezoregionami, na których leży Ziemia Lubaczowska są: Płaskowyż Tarnogrodzki w ramach Kotliny Sandomierskiej i Roztocze Wschodnie (nazywane też Południowym przez geografów lubelskich, jak określa to Paweł Wład) oraz Roztocze Środkowe. Niewielu się orientuje, że na terenie Ziemi Lubaczowskiej, Narol i część tej gminy leży na Roztoczu Środkowym, a nie Wschodnim. Granicą jest tutaj obniżenie terenu idące doliną Tanwi od Rebizantów, bokiem Narola i najwyższych wzniesień Roztocza w kierunku Lubyczy Królewskiej (wg. map Pawła Włada).

    Podsumowanie

    Ziemia Lubaczowska leży na terenie dwóch krain geograficznych: Kotliny Sandomierskiej i Roztocza. Najmniejszym rozróżnianym tutaj elementem podziału geograficznego są mezoregiony: Płaskowyż Tarnogrodzki, Roztocze Wschodnie (Południowe) i Roztocze Środkowe. Ziemia Lubaczowska, to nazwa historyczna, której nie powinno się łączyć z samym Roztoczem, bo tworzy to geograficzny chaos.

    Roztocze Wschodnie czy Południowe?

    W kuluarach, gdzie czasem dochodzi do sporów regionalistów i pasjonatów regionu roztoczańskiego, najwięcej emocji wywołuje to, jak nazywać „trzeci” mezoregion Roztocza: Południowym czy Wschodnim? (w artykule używana jest losowa kolejność).

    Odpowiedź jest prosta, zależy to od interesu osoby, która bierze udział w dyskusji. Większość różnorodnych instytucji i autorów związanych z województwem Lubelskim, od dziesiątek lat używa w swoich opracowaniach nazwy Roztocze Południowe i praktycznie nie da rady tego zmienić. Z kolei na Podkarpaciu występuje głównie nazwa Roztocze Wschodnie. Jeżeli mamy interes ludzi, którzy używają danej nazwy, to niestety, trudno tutaj o obiektywizm. My będąc z boku, bez szczególnego interesu, będziemy używać nazwy adekwatnej do sytuacji.

  • Łówcza – najatrakcyjniejsze miejsce na Ziemi Lubaczowskiej!

    Tytuł jest mocny i wielu odniesie wrażenie, że autor artykułu mocno przegiął! Jednakże po przeczytaniu opisów, każdy nabierze wątpliwości i zacznie myśleć o Łówczy jako miejscowości z potężnym potencjałem.

     

    Łówcza leży na skraju wału Roztocza, początek wsi od zachodu jest na wysokości około 250 m n.p.m. a koniec od wschodu dochodzi do 340 m n.p.m. Dlatego we wsi są ciekawe punkty widokowe, z których widać panoramę Ziemi Lubaczowskiej. Z innych miejsc widać panoramę wzgórz Roztoczańskich. Można się tu wręcz upić krajobrazami! Przez całą wieś ciągnie się ogromny wąwóz, to na jego zboczach położona jest Łówcza. Wciąż niezagospodarowane jest miejsce po dworze właścicieli ziemskich Łówczy. Usytuowane jest ono nad wąwozem, sporo tam zabytkowych drzew z parku podworskiego. Obecnie największe zainteresowanie turystów wzbudza opuszczona cerkiew. To jedno z tych miejsc, gdzie wchodząc do środka, ma się wrażenie, że czas stanął, ma się wrażenie, że jeszcze niedawno byli tam w środku ludzie…

     

    Tutaj przy tej świątyni zaczniemy naszą wycieczkę. Schodzimy do głębokiego wąwozu, gdzie płynie strumyk Łówczanka. Kilkadziesiąt lat temu, gdy we wsi było dużo krów, owiec, kóz i gęsi, cała dolina była czysta, nie było zakrzaczeń, bowiem wypasano tutaj zwierzęta. Widok był majestatyczny! Dziś możemy sobie go tylko wyobrazić. Wystarczy spojrzeć na łówczańską cerkiew od dołu. Sprawia wrażenie, jakby była fortecą na wzgórzu, a okolica sprawia wrażenie, jakby się było w Bieszczadach.

     

    Przed wojną widać było jeszcze po drugiej stronie dwór i park, spod którego po zboczu wąwozu spływała kilkudziesięciometrowa kaskada ze źródła! Łówczański wąwóz jest pocięty takimi zawieszonymi źródłami, które spływają na dno do strumienia. Warto tu zaznaczyć pomysłowość mieszkańców, którzy robili kiedyś drewniane rynny, które służyły do nabierania wody. Takie drewniane rynny to unikat na Ziemi Lubaczowskiej. Tego typu źródła są rzadko spotykane, dlatego wzbudzają zachwyt, gdy się je obserwuje.

     

    Przez całą wieś płynie rzeczka Łówczanka, wije się jak wąż na dnie wąwozu. Pod kątem wizualnym, spacer brzegiem strumienia z małymi kaskadami, które można u spotkać, źródłami, które spływają po stokach, daje niesamowite wrażenia. Idąc nawet zimą tym wąwozem wyobrażałem sobie jakby ludzie mieli tu agroturystki i ich goście mogli by zejść na dół i spacerować taką doliną w okolicy cerkwi. Potencjał tego miejsca jest potężny. Gdyby oczyścić tę dolinę z zakrzaczenia i wyeksponować odpowiednie miejsca, Łówcza stałaby się turystycznym hitem. To co przeczytacie w tym artykule, to tylko cześć atrakcji Łówczy i najbliższej okolicy. Dlatego też widząc to, bez naciągania powiedzieć można, że Łówcza jest miejscówką przyszłości Ziemi Lubaczowskiej, tutaj będzie bić serce naszego regionu!

    Na koniec jeszcze wstawka sakralna. Zazwyczaj na wsiach aspekt ten jest dominujący, stąd sporo mniejszych ciekawostek tego typu. Dominuje oczywiście kamieniarka bruśnieńska. Lokalny cmentarz greckokatolicki jest odnowiony i stał się małym muzeum kamieniarki, jak i historii ludzi. We wsi i okolicy znajdziemy kilkanaście kamiennych krzyży i figur, postawionych z różnych okazji, czy to powrotu z wojny, zniesienia pańszczyzny, zatrzymania zarazy. Każdy opowiada inną historię. Najbardziej spektakularną historię wiejską opowiada kapliczka „Śniłówka” w wąwozie w polach na źródełku. W 1866 roku łówczański pasterz miał sen, że woda z tego źródełka ma właściwości uzdrawiające. Niedługo potem zbudowano tam kapliczkę, która stała się dla mieszkańców ważnym miejscem kultu, gdzie miały miejsca cuda. Najbardziej wymowna sytuacja miała miejsce w latach 60tych, kiedy to w okolicy szalały huragany. Wyłamane drzewa w okolicy tak się układały, że żadne z nich nie trafiło na kapliczkę, mimo iż rosły bardzo blisko i jakby układane niewidzialną ręką, padały obok.

    opracowanie GC

  • Zostań samozwańczym regionalistą!

    Każdy kto chce lepiej poznać jakiś region, pod względem geograficznym czy historycznym, powinien uzbroić się w odpowiednie narzędzia, które otworzą przed nim nowy świat. Tym nowym światem będzie pasja, która zrobi z Ciebie samozwańczego regionalistę ?

     

    W tym artykule znajdziecie informacje, które pomogą Wam złapać bakcyla regionalnego. Efektem tego bakcyla jest proces nabywania pewności siebie i w momencie osiągnięcia odpowiedniego poziomu, związanego także z działaniem i zaznaczaniem swojej obecności w regionie, osiągnięcia statusu regionalisty, a nawet autorytetu. Zależy to od stopnia zaawansowania. Zacznijmy od tego, czym jest regionalizm. Pod względem socjologicznym jest to ruch społeczny oparty na lokalnej kulturze, lokalnych potrzebach i aspiracjach, związany z poczuciem odrębności i więzią opartą na emocjonalnym stosunku do zamieszkiwanego terytorium. Każdy człowiek chce czuć się częścią jakiejś społeczności, chce czymś się wyróżniać i przede wszystkim być dumnym z miejsca swego pochodzenia. Pod kątem turystycznym, można śmiało powiedzieć, że jest to trafienie na swoje miejsce na ziemi, krainę, która jest drugim domem i ostoją, gdzie można naładować akumulatory.

    Zarówno dla tych, którzy są związani z regionem, czyli w naszym przypadku Ziemią Lubaczowską, jako miejscem swoich korzeni, jak i tych co szukają swojego miejsca na ziemi, regionalizm objawia się poczuciem bycia ambasadorem regionu na zewnątrz. Wyobraźcie sobie taką sytuację, że Wasz znajomy chwali się, że jedzie po raz 20sty na weekend do Zakopanego i niemal nie pęknie z dumy, że… do Zakopanego jedzie… którego w ogóle nie zna, nic o nim nie wie, ale myśli, że inni będą mu zazdrościć, że jedzie do zimowego kurortu przejść się po raz setny tą samą ulicą. Tak nie da się naładować akumulatorów! Gdy Wy powiecie, że jedziecie na robinsonadę po największych dziurach Ziemi Lubaczowskiej, to Wasz znajomy nie będzie mógł spać w nocy w Zakopanem patrząc na wrzutki na fb z Waszej robinsonady 😉

    Właśnie o to nam chodzi, by dać Wam coś całkowicie nowego, co będziecie mogli sami odkryć, znaleźć swoje miejscówki, które zostawiają niezapomniane wrażenia, czy też ludzi, którzy staną się inspiracją do czegoś nowego. Najważniejszym narzędziem będzie nasza aplikacja mobilna, która będzie dostępna już w połowie lutego. Jednakże, by lepiej poznać region, trzeba uzbroić się w różnorodne „narzędzia”, które pozwolą poznać go.

    Zaczniemy od przewodników, które polecamy, niestety niektóre z nich są bardzo trudne do zdobycia, taki urok mało znanych miejsc. Dla pasjonatów Ziemi Lubaczowskiej kluczowe jest zapoznać się z historycznym przewodnikiem z 1962 roku „Przez Ziemię Lubaczowską” Włodzimierza Czarneckiego i Konstantego Kopfa. Nowszy przewodnik z 2009 roku „Ziemia lubaczowska” jest autorstwa Ewy Pękali. Ponieważ Ziemia Lubaczowska nie była przystosowana do ruchu turystycznego, niewiele było publikacji związanych z regionem, dlatego też warto poznać przewodnik z 1986 roku „Roztocze” Włodzimierza Wójcikowskiego i Ludwika Pańczyńskiego, gdzie znajdziemy opisy szlaków z naszej części Roztocza. Kluczowy dla turystyki okazał się rok 1999, kiedy to Paweł Wład i Marek Wiśniewski wydają przewodnik „Roztocze Wschodnie”. Dopiero w 2009 roku ukazuje się kolejny przewodnik „Roztocze Południowe”, autorem jest Paweł Rydzewski. Oba opisują głównie roztoczańską część Ziemi Lubaczowskiej. Widać już tradycją stało się, że co 10 lat coś się dzieje ciekawego, po Roztoczu Wschodnim i Południowym kolejna ekipa przechodzi do ofensywy, tym razem nie skupia się na roztoczańskiej części, ale na regionie zamkniętym z granicach powiatu lubaczowskiego. Nowa rzeczywistość wymaga przewodnika w wersji elektronicznej, dlatego też w lutym będzie miała premierę aplikacja mobilna Ziemi Lubaczowskiej.

    Gdy zapoznacie się z najważniejszymi publikacjami regionalnymi, warto pójść krok dalej i zagłębić się w stare mapy. Najciekawsza jaką znajdziemy w internecie to tak zwana mapa Miega z XVIII wieku https://mapire.eu

    Młodsze mapy znajdziemy na portalu Mapster, gdzie można wyszukać interesujące nas miejscowości Ziemi Lubaczowskiej: http://igrek.amzp.pl

    Bezcennym źródłem wiedzy są też mapy katastralne z 1854 roku, na stronie Archiwum w Przemyślu, znajdziemy tam bardzo dokładne jak na tamte czasy arkusze, gdzie zaznaczone są szczegółowo różne interesujące rzeczy: www.skany.przemysl.ap.gov.pl

    Dla tych, co lubią łazić po terenie, na pewno bardzo ciekawa będzie storna, gdzie można sprawdzić wysokość nad poziomem morza, wystarczy kliknąć na interesujące nas miejsce: www.wysokosciomierz.pl – to bezcenne narzędzie do wyszukiwania punktów widokowych, oceniania głębokości dolin, czy wysokości wzgórz.

    LIDAR – to magiczne słowo dla łazików, eksploratorów i turystów. Niezwykła mapa, która pokazuje ukształtowanie terenu bez zbędnych elementów, takich jak drzewa. Dzięki tej nakładce na mapę geoportalu, bez problemu namierzymy wszystkie możliwe bunkry z Linii Mołotowa, znajdziemy też ukryte w lasach rowy przeciwczołgowe i inne ciekawostki, które przez ingerencję w ukształtowanie terenu zmieniły jej naturalną strukturę. Na tej stronie dowiecie się, jak tę nakładkę na geoportal nałożyć: www.archeolot.pl

    opracowanie GC